Zanim jeden punkt czarny, mały
Krwawą plamą się rozlał na mapach,
Wstawał dzień i lipy szalały
Rósł, mdlił, dławił słodki ich zapach.
Student zgięty ponad historią
Rzucił książkę i w oknie stanął.
Duszno, duszno jak w prosektorium
W to czerwcowe, czwartkowe rano.
Odrzutowiec lancetem kraje
Sine niebo z martwych metafor.
Już na mostach stają tramwaje.
W dole rękę podniósł semafor:
Nie ma wjazdu! Na lśniących szynach
Znieruchomiał sznur lokomotyw.
Bije z wieży czarna godzina —
Uwertury posępny motyw.
Odrzutowiec niebo przecina.
Parowozy dymią na torach.
Bije z wieży czarna godzina
Jak złowróżbny krok Komandora.
Stają ludzie na Kaponierze.
Przez most biegnie mały przechodzień,
Ku zamkowi patrzy, na wieżę:
Zegar dziś nie tak bije jak co dzień.
Szara wieża pięścią z kamienia
Grozi miastu i rośnie przestrach
I narasta groza milczenia
I przycicha ulic orkiestra.
Tramwajowe zastygły smyczki.
Czas-dyrygent włoży rękawiczki,
Podniósł dłoń w rękawiczce czerwonej.
Śpiew, śpiew słychać. Zbliża się pochód,
A na czele zły dobosz — głód.
I lip zapach i zapach prochu
I huk, łomot werblowych nut.
Idą dzieci i robotnice.
Ludzie z przedmieść, z fabrycznych hal
Idą miastem w martwe ulice.
Głód ma oczy zimne jak stal,
Głód ma pałki w dłoniach kościstych.
Pałki w bęben werblami grzmią.
Stój — przecięły werble kul świsty.
Stój — bruk spływa czerwoną krwią.
Lecą kule, lecą skrzydlate,
Każda mały z mosiądzu sęp.
Ponad tłumem prącym w zatratę.
Transparentu chwieje się strzęp.
Kule szarpią go, krew go plami,
W niebo rwie go wichrowy zryw.
Nad dachami, nad kominami,
Leci w dymach jak widmo krzywd.
W mrocznych bramach chichocą biesy.
Miasto drży pod stalowym gradem.
W limuzynach jadą frazesy
Limfatyczne, nadęte, blade.
Trzęsie w trwodze się stu lokai
Na poduszkach miękkich limuzyn.
Lęk się w oczach wodnistych czai.
W górze słychać szum skrzydeł Muzy.
Muzy Klio, co z żagwią w dłoni
Ponad miastem dymiącym płynie.
Frazes w strachu zębami dzwoni.
Frazes trzęsie się w limuzynie.
Frazes pierzcha poza rogatki
Rozdzierając przestrzeń klaksonem,
A na bruku klęczy cień matki
U zwłok chłopca w kurtce skrwawionej.
Cóż by rzekł tu Jan Wolfgang Goethe —
Olimpijczyk, tropiciel prawd?
Praw nie wolno łamać bagnetem,
Krew to „ein ganz besonderer Saft”.
Płynie, bluzga, krzepnie na murze,
Barwi nagą ziemię i bruk,
Rozdeptują rude kałuże
Setki setek biegnących nóg.
A głód-dobosz wciąż wali w bęben.
Pędzi naprzód, nie patrząc wstecz.
Wzrośnie z krwi tej zielonym dębem
POSPOLITA LUDOWA RZECZ?
Za Poznaniem, za mostami, daleko
Kurz na szosie dymi żółtosiny
W kurzu czołgi metalową prą rzeką
I mijają czarne limuzyny.
W szybach aut drżą jakby w lustrze wody
Twarze tłuste, pobladłe ze strachu.
Uciekają w dal, na wschód samochody.
Rzeka czołgów wali na zachód.
Świecą z murów kul białe rozpryski —
Gwiazdy sinych, zczerniałych nieb.
Nie wrócili do domów, do bliskich
Ci, co wyszli by wołać o chleb.
Czołgi stoją na rogach ulic.
Rzucił bęben zły dobosz-głód.
Nie wrócili, polegli od kuli
Ci, co strzelać nie chcieli w lud,
Podniesiono z barykad tramwaje,
Oczy mrocznych oślepły luf.
Noc nad miastem zdyszanym wstaje.
I jak krzywy nóż wznosi nów.
A historia? Czy dzień zapamięta?
Jakiż wyrok o nim da? Co dalej?
Patrz: w piekarni stara ekspedientka
Przekrojony chleb kładzie na szali.
Klio z twarzą bezkrwistą, schyloną
Ponad wagą ma usta zaciśnięte,
Ale czarne źrenice jej płoną,
Gdy karetka jęknie za zakrętem.
A historia? Czy dzień zapamięta?
Jakiż wyrok o nim da? Co dalej?
Zdjęcie: Justyna Szadkowska