Stado gołębi spływa siwych
z karniszów średniowiecznych mansard,
oksydowana lśni patyna
architekturą renesansu.
Rynek i Ratusz, rusztowania –
niedawnej sławy żywy pomnik,
znów orzeł wzbił się nad Poznaniem
w zdobywczej sławie żywych wspomnień.
Pamiętam Poznań – miasto kupców
i piwiarń, gdzie grywano w bilard,
gdzie neonowy wznosząc uśmiech
sfinks Haberbuscha lśnił i Schiela.
Bazar i Adria, Esplanada,
kobiety – białe ćmy w jedwabiach,
kelnerskie fraki i obiady,
dzwoniący kiesą dziedzic-hrabia.
Dulszczyzna mieszkań parterowych,
skąd nuda gra na fortepianie,
mozaika kwiatów lombardowych,
panie spieszące na różaniec.
Miasto Leitgebrów i towarów,
bankierskich sumień bez skrupułów;
miasto, gdzie w pyszny barok Fary
nędza znosiła swe skrofuły.
I Tum prastary, co purpurę,
fioletów blask przywdziewał,
aby tym bardziej patrzeć z góry
na szarą czeladź Chwaliszewa.
Pamiętam żywe ludzkie szyldy,
noc świat przytłacza czarnym cielskiem,
tramwaje pełzną Górną Wildą,
gdzie przywarł kolos „H. Cegielski”
W tramwajach twarze — zwiędłe liście
jesienne jak mgła na ulicach
bezbarwne, smutne o nich myślą
jedynie żony w swych piwnicach.
I myślą tak, jak się o chlebie
myśli, gdy dzieciom głód doskwiera,
jak żebrak, który na pogrzebie
przed żałobnikiem dłoń otwiera.
W halach żelaza zgiełk i wyścig,
z szlifierek sypie iskier wieniec,
lecz w oczach płomień nienawiści
tchnie żarem większym niż z palenisk.
I bunt, i gniew, i skarga niema,
gdy pięść opada, chce się płakać,
gdy zda się już nadziei nie ma,
jest jeszcze czyn, jest duch Kasprzaka.
Ulotka zmięta, tysiąckrotnie
czytana i w pamięci żywa,
cóż, w takich chwilach bezrobotny
pod giełdą pracy był szczęśliwy.
Lata, nazwiska, prezydenci,
Fort VII, Niemcy, bolszewicy,
Reichstagu brawurowe wzięcie,
Greisera cień na szubienicy.
I wreszcie ci, którzy zamknęli
swe oczy nad brzegiem Warty
za sprawę w polu albo w celi,
niech wiedzą — umrzeć było warto.
Nad Cytadelą jest obelisk,
pięcioramienna na nim gwiazda,
na stokach dwa wygasłe działa
przeszłości strzegą oniemiałej,
spojrzeniem ślepym mierząc w miasto.
Życie to zapach kwiatów maja,
odradzającej się zieleni,
życie to ziarna, co padają
w płodną i żyzną głębię ziemi.
Ludzie napięci jak cięciwy,
na groblach, jazach gwiazdy-lampy,
gdy pod stopami czarną grzywą
zmiatają przeszłość wody Malty.
Tętni ulica Dzierżyńskiego,
bieli się tynk kolonii w Dębcu
i auta mostem Marchlewskiego
pędzą ku nowej Starołęce.
Stamtąd kombajny pójdą w żniwa
śladem, gdzie żeńcy wiedli swary,
na chwałę młodym i szczęśliwym,
na pocieszenie ludziom starym.
W dół od kratownic biegną cienie,
szeleszczą cicho wody Warty,
jakby przewracał ktoś w milczeniu
przyszłości nie rozcięte karty.
Zdjęcie: Tomasz Koryl